STRONA GŁÓWNA / AKTUALNOŚCI / O ORBANIE BEZ EMOCJI

O Orbanie bez emocji



Nigdy nie tryskałem entuzjazmem wobec politycznych pomysłów węgierskiego przywódcy Wiktora Orbana.


 

Być może działo się tak z powodu faktu, że wiedziałem w jaki sposób realnie doszedł do władzy, chyba jednak bardziej wstrzemięźliwie odnosiłem się jednak do jego idei wskrzeszenia Wielkich Węgier. A może, po prostu, jestem niepoprawnym sceptykiem, u którego serce nieskore do rozpałki, a głowa zimna, wciąż zimna… nieważne.

Nie entuzjazmowałem się Orbanem, bo od początku widziałem jego umowy z dawną węgierską, postkomunistyczna bezpieką. Bezpieczniacy na Węgrzech mieli się gorzej niż w Polsce, tam postkomuniści od razu dopuścili zachodnie korporacje i dla węgierskich esbeków niewiele zostało do rozkradzenia.

Kiedy więc Orban wyciągnął do wyposzczonych bezpieczniaków rękę, przyjeli ją z wdzięcznością. Stało się to tym łatwiej, ze wśród oficerów byłych węgierskich komunistycznych służb specjalnych  panowały nastroje, które można by porównać do polskiego syndromu Zjednoczenia „Grunwald”. Idea, którą Orban od początku wyrażał słowami, że współczesne Węgry graniczą z…Węgrami, musiała przynieść niespodziewane, dla admiratorów Orbana, konsekwencje.

Wiktor Orban doskonale zdawał sobie sprawę ze „Środkowoeuropejskiej Pułapki Władimira Putina”. Krótko mówiąc, w momencie gdy były pułkownik KGB zaczął się kreować na „jedynego obrońcę chrześcijaństwa i tradycyjnych wartości przed płynącym z Unii Europejskiej zepsuciem”, jasne stało się, że otwarta wojna z instytucjami europejskimi – dla każdego z niewielkich krajów Europy Środkowej – będzie wiodła w ramiona prezydenta Rosji.

Orban działa w myśl bardzo egoistycznie pojmowanego interesu narodowego Węgrów. Dba o demografię, szuka mozliwości tworzenia nowych miejsc pracy, buduje możliwości pozyskiwania taniego gazu i ropy z Rosji,  ruguje ze swojego kraju pijawkowate –  w stylu działania –  miedzynarodowe instytucje finansowe.

Dopóki orbanowski konflikt miał charakter wewnętrzny, nasi rodzimi entuzjaści węgierskiego przywódcy przymykali oczy na jego cielęce oczy, jakimi spoglądał na Wschód. Przyszedł jednak moment, kiedy nie dało się już dłuzej milczeć wobec otwarcie imperialnych ambicji dzisiejszego establischmentu Rosji.

Nawet koniunkturalna i hipokrytyczna z natury Unia Europejska musiała się od Putina odwrócić. Orban, całkiem konsekwentnie i świadomie, znalazł się więc w „pułapce Putina”. Postawił na kartę jawnej współpracy z moskiewskim reżimem. W imię doraźnych korzyści opowiedział się po stronie pułkownika KGB.

Premier Węgier  roi dziś o zmianach granic węgierskiego państwa, podlizuje się Putinowi – taki bowiem jest los słabszych, którzy szukają schronienia u mocniejszych barbarzyńców.

Wiktor Orban popełnił jednak błąd, wynika on z głebokiego niezrozumienia fenomenu współczesnej duszy rosyjskiej polityki.

Gdyby Orban czytał Lwa Nikołajewicza Gumilowa, autora, którym dziś fascynuje się główny ideolog budowy Imperium Euroazjatyckiego, Aleksander Dugin pewnie nie przeżyłby wstydu jaki spotkał go ostatnio w Budapeszcie.

Gumilow wyraźnie opisywał proces tajemnej syntezy, jaka dokonała się tworząc współczesną duszę rosyjskiej polityki. To zagadkowy wciąż mariaż cywilizacji Wielkiego Stepu, prawosławia, mitycznie pojmowanej słowiańszczyzny i tego, co nieoceniony Feliks Koneczny nazwał „cywilizacja turańską”.

Orban tego jednak nie rozważał, wydawało mu się, ze w stosunkach z Rosją działa zwykła fizyka polityki. Boleśnie się zatem przekonał, ze tak nie jest. Rosja po prostu nie szanuje słabszych, a najmniej szanuje słabszych sojuszników.

Kiedy więc Wiktor Orban giął się w lansadach przez pułkownikiem Putinem, ten bez zastanowienia, instynktownie …strzelił go w pysk. Tak „Wielki Step” zawsze traktował swoich rabów. Putin przyjechał do Budapesztu i…złożył kwiaty na grobach sowieckich sołdatów, którzy zginęli w czasie węgierskiego powstania. Orban musiał przelknąć zniewagę i udawać, że deszcz pada.

Nie jest nam po drodze ze współczesnymi Węgrami Wiktora Orbana – nie jest w naszym interesie ani żądanie rewizji istniejacych dziś granic, ani też pogrążanie się w łapach rosyjskiego niedźwiedzia.

Dziś musimy uprawiać piłsudczykowską ekwilibrystykę pomiędzy Berlinem i Moskwą, powinniśmy więc kibicować rodzącemu się bólach państwu Ukraińskiemu, co Orbanowi zupełnie się nie podoba. Inną jednak sprawą są połajanki, jakie wygłosiła pod adresem Orbana pani Ewa Kopacz. Tu mamy do czynienia z groteską, która ani nie zna swojej miary, ani też przez nikogo poważnie nie jest brana pod uwagę.

Jesteśmy państwem innej niż Węgry skali i położenie geopolityczne także mamy diametralnie inne. Dopóki jednak nie będziemy państwem wewnątrzsterownym, to nawet drobne – w skali Europy – podskoki Wiktora Orbana traktowane będą nad Wisłą jako przejawy wielkości.

Polsce potrzebny jest polityk polskiego formatu i na nic zda się zaklinanie losu, modlitwy o „Budapeszt” nad Wislą, a teraz nadgorliwe egzorcyzmowanie snów o „polskim Orbanie”. Trzeba nam polskiej miary w polityce zagranicznej i wtedy zjawiska takie jak Wiktor Orban przybiorą swoją, właściwą pozycję. Będzie je można traktować jak zwykłe roszady na szachownicy otaczającej nas polityki.. Orban, w swoim myśleniu o politycznej przyszłości Węgier, jest anachroniczny i w tym zakresie jego mrzonki spotykają się z planami Putina. Obaj wierzą w to, ze miarą siły narodu i państwa jest jego terytorialna ekspansja.